Była sobota, dnia 7 października 2023 roku. Jak co dzień około 4.00 rano z wielu megafonów rozlegało się zawodzące nawoływanie muezina do rozpoczęcia pierwszej modlitwy. Dom dla posługujących w „Hogar Nino Dios” w Betlejem mieści się obok meczetu, cerkwi, kościoła katolickiego i grekokatolickiego. Około godziny, po przymusowej „pobudce z minaretu”, dają się słyszeć równie donośne, ale dostojne tony dzwonów z cerkwi prawosławnych katolików, tzw. ortodoksów, a o 6.00 wezwania na mszę z kościołów wyznania łacińskiego. W ten sposób, poranki w Betlejem bywają trudne i nigdy nie ma poczucia, że jest się wyspanym. Ostatnie uderzenia to niezawodny i punktualny budzik.
Tego dnia, jak zwykle wstałam pierwsza, gdy inni jeszcze spali, wzięłam zimny prysznic, przyrządziłam szybkie śniadanie i odbyłam codzienną „kalwarię”. Tak w przyjętym żargonie nazywa się przejście z naszej dzielnicy do centrum Betlejem. Wcześnie rano, ten półgodzinny odcinek marszu pokonuje się szybciej niż w pełnym słońcu, które nieustannie praży aż do wieczora. Betlejem położone jest na wzgórzach. Niektóre ulice są bardzo strome. Ta „nasza” szczególnie „dawała w kość”. Oczywiście, nie odczuje tego pielgrzym dowożony do centrum klimatyzowanym autobusem. Mój dyżur rozpoczynał się codziennie o 7.30. Moja rola polegała na udzielaniu pomocy i wsparcia w czynnościach dnia codziennego: karmieniu, przebieraniu, myciu i czesaniu małych podopiecznych oraz przemieszczaniu dzieci na wózkach z pierwszego piętra budynku na parter, gdzie od poniedziałku do piątku działa szkoła specjalna oraz co ważne, na prowadzeniu licznych i różnorodnych zajęć terapeutycznych w tejże szkole. Cudowne jest to, że siostry z Kongregacji Verbo Encarnado prowadzące dom i szkołę dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej tuż obok Bazyliki Narodzenia Pańskiego dbają o to, by ich podopieczni, a zarazem uczniowie, nie czuli się inaczej niż ich rówieśnicy. Gdy zjeżdżają windą, mają założone plecaki i mundurki szkolne. Ten zwyczaj pozwala im oddzielić czas nauki od czasu wolnego i sprawia, że codzienność nie wydaje się aż tak szara. Natomiast w sobotę i w niedzielę szkoła w „Hogar Nino Dios” jest zamknięta, chociaż w samym mieście Betlejem, co warto wiedzieć, dni wolne od obowiązku szkolnego to piątek (ukłon w stronę Muzułmanów) i niedziela (dzień wolny dla ogółu Chrześcijan). Tak więc w sobotę, dzieci wszystkich wyznań uczęszczają do szkoły. W domu sióstr tylko kilku podopiecznych uczęszcza do takich publicznych szkół i tego ranka, jak zawsze punktualnie wyszli na zajęcia. W dniu, gdy historia zapukała do naszych drzwi, powierzono mi grupę najmłodszych dzieci i młodzieży na wózkach inwalidzkich. Wcześniej jednak jak zawsze, bo już od brzasku, siostry zakonne, księża oraz arabskie pracownice ośrodka są szczególnie zapracowani, by przygotować wszystkich na nasze zajęcia. Pobudka 40 podopiecznych, zmiana pampersów, piżam na dzienne stroje, podanie leków i posiłków (niektóre dzieci mają problem z przełykaniem) zajmuje kilka godzin. Tego dnia zaplanowałam zajęcia z muzykoterapii. Wszystkie okna były zamknięte. Towarzyszyła nam muzyka Chopina, ale niespodziewanie o godzinie 9.00 , dzieci uczęszczające do normalnej szkoły powróciły do domu. Trochę mnie to zdziwiło, ale miałam dyżur sama i nie było czasu, by dowiedzieć się, co się wydarzyło. Kiedy o 11.00 do „Hogar Nino Dios” dotarły osoby z drugiej zmiany, wszyscy byli wielce poruszeni i pytali mnie, czy niczego nie słyszałam. Już w trakcie dwumiesięcznego pobytu przyzwyczaiłam się do wybuchów sztucznych ogni, i to o różnych porach dnia i nocy, wystrzałów, a także do widoku pożarów i dymów zza wzgórz. Tym razem, nie zwracałam uwagi na odgłosy z zewnątrz. W końcu dotarło do mojej świadomości, dlaczego dzieci odesłano ze szkoły do domu, a około 5 km od nas spadła rakieta. Słychać było też pomrukiwania samolotów i śmigłowców oraz przytłumione odgłosy wybuchów. Ale przecież dzieci potrzebowały takiej samej opieki jak każdego dnia. Nie było czasu porozmawiać – aż do przerwy, kiedy to dzieci wracają do łóżek na poobiednią drzemkę i odpoczynek. Wtedy dowiedziałam się o ogłoszeniu przez Premiera Izraela Benjamina Netanjahu stanu wojennego i zamknięciu wszystkich przejść tzw. check pointów w murze odgradzającym strefę Autonomii Palestyńskiej od Izraela. W sumie, szybko zdaliśmy sobie sprawę, że wojna uwięziła nas w Betlejem, które jest oddalone tylko o 7 km od Jerozolimy, z której to strefy można było jeszcze myśleć o ewakuacji. Siostry przyzwyczajone, do powtarzających się tu co jakiś czas, kilkudniowych konfliktów i częstych zbrojnych utarczek, pełne spokoju stwierdziły, że za tydzień nie będzie śladu po wojnie. Zaufaliśmy. Niedziela minęła pod znakiem śledzenia nowych wiadomości oraz wykonywania zaplanowanych czynności. Po drzemce, dzieci najczęściej mają organizowane zabawy i spotkania z pielgrzymami. O 18.00 zawsze odmawiany jest różaniec i następują stałe punkty programu przygotowujące podopiecznych do snu. Tego dnia wieczorem zorientowaliśmy się, że turyści masowo opuszczają Betlejem, a na ulicach zrobiło się pusto. Moi koledzy i koleżanki mieli roczne lub półroczne wizy, moja była ważna jeszcze tylko trzy tygodnie. Odwołano loty z lotniska Ben Gurion w Tel Awiwie. Powoli kończyły się środki pieniężne przeznaczone na zaplanowany przeze mnie trzymiesięczny pobyt. Postanowiłam spakować walizki, ale nie panikować. W poniedziałek rano jak zwykle zjawiłam się w „Hogar Nino Dios” i prowadziłam regularne zajęcia z dziećmi. Jednak zdecydowałam się na powiadomienie Polskiej Ambasady w Izraelu o moim miejscu pobytu i wpisaniu się do systemu Odyseusz, działającego przy MSZ, który pomaga w lokalizacji i ewakuacji polskich turystów w sytuacji zagrożenia. Tego dnia wychodząc z domu zabrałam tylko mały plecak, do którego zapakowałam jedzenie, podręczne kosmetyki, leki i paszport. W ciągu dnia sytuacja stała się naprawdę napięta. Po dyżurze z dziećmi, udałam się do znajomych Polaków: księdza i siostry zakonnej. Poradzili mi, by skontaktować się z ostatnią grupą polskich pielgrzymów, którzy już w pierwszy dzień konfliktu nie wylecieli do kraju i zostali ponownie zakwaterowani przez polskie biuro turystyczne w Betlejem. To była moja ostatnia szansa na ewakuację. Nie działał Internet, a jak na chwilę się załączał, to działał tak krótko, że nie byłam w stanie otworzyć linków i maili lub odczytać niektórych wiadomości na whatsappie. Przyjaciele z Polski namawiali mnie do powrotu i pomagali w zgłoszeniu moich danych na listę ewakuacyjną. Miałam 10 minut na podjęcie decyzji: albo dołączam się do grupy Polaków bez powrotu po bagaż albo tracę szansę na powrót do kraju. Zdążyłam tylko wrócić do „Hogar Nino Dios”, pożegnać się z wszystkimi, zabrać mały plecak, w tym paszport, i już po ciemku, przez puste ulice Betlejem, przekładając paciorki różańca w ręce dotrzeć do hotelu, w którym byli zakwaterowani Polacy. Jedna z par małżeńskich miała pokój z dodatkowym łóżkiem. Udzielili mi gościny. Tej nocy oni nie zmrużyli oka, ja natomiast, po pierwszym od wielu dni gorącym prysznicu, błogo zasnęłam na wygodnym, hotelowym posłaniu. Rano pilot grupy i towarzyszący grupie kapłan, w dalszym ciągu nie mieli wiadomości, czy zostaniemy ewakuowani, czy zostaniemy przymusowo w Betlejem. We mnie jednak zamieszkał pokój będący zapewne wynikiem modlitw zanoszonych za mój szczęśliwy powrót. W końcu, około 14.00 podjechał autobus, wsiedliśmy i niedługo znaleźliśmy się na przejściu granicznym, gdzie zobaczyliśmy tylko młodzież: osiemnastolatków, no może, dwudziestolatków z karabinami, a przy drodze porzucone, puste autobusy bez turystów. Przejazd przez Jerozolimę uświadomił nam, że sytuacja jest poważna, miasto było opustoszałe, bo ludzie przebywali w schronach. Na autostradzie mijały nas tylko nieliczne pojazdy. W końcu dotarliśmy na lotnisko. Tam spotkaliśmy się z Konsulem i rozdano nam karty pokładowe na przelot wojskowym samolotem CASA C-295 z Tel Awiwu na Kretę, skąd do Warszawy przylecieliśmy liniami LOT. Zaraz po powrocie do kraju, postanowiłam działać. Zdawałam sobie sprawę, że poznane przeze mnie rodziny arabskich katolików żyją w strachu przed ostrą reakcją i prześladowaniami ze strony muzułmanów. Rozpoczynała się „arabska wiosna”, zarówno na terytorium Palestyny jak i w Europie. Nadeszły informacje o strajkach i manifestacjach będących wyrazem poparcia dla Palestyńczyków. Postanowiłam szybko zebrać środki pieniężne dla dwóch ciężarnych kobiet oraz rodzin, których członkowie stracili z dnia na dzień pracę. Udało się przekazać już pierwszą transzę pomocy finansowej. Pan Bóg zawsze stawia nas we właściwym miejscu i czasie. Zaproponowałam też siostrom pomoc w zorganizowaniu ewakuacji dzieci przy pomocy międzynarodowych organizacji, ale zadecydowały, że zostają. To ich powołanie. Na koniec tej relacji, jeszcze raz dziękuję wszystkim za modlitwę oraz tym osobom, które przyczyniły się do tego, by mój wyjazd na misje do Betlejem był możliwy. W tym tygodniu misyjnym szczególnie módlmy się za wszystkie dzieci i ofiary działań wojennych na Bliskim Wschodzie. Z pełną świadomością, nie zamieszczam tutaj zdjęć niepełnosprawnych dzieci, których tożsamość musi być chroniona, prezentuję jedynie zdjęcia ciekawych miejsc oraz dokumentację działań i darów zakupionych przeze mnie ze środków zebranych na kiermaszach misyjnych. Zobaczcie, co dzieci potrafią zrobić, czym się bawić i jakie są niesamowite.
Jeśli ktoś chciałby zasilić konto zbiórki, to proszę dokonywać wpłat na konto Alior Bank S.A. o numerze 12 2490 0005 0000 4100 0025 2461. Koniecznie w tytule należy wpisać: darowizna dla Moniki Dastych na potrzeby misji. Pragnę tam wrócić, może na dłużej, jeśli tylko będzie to możliwe.
Monika Dastych
